choróbsko się przyplątało...
Pół niedzieli się zastanawialiśmy czy jechać w góry czy sobie dać na razie spokój... Mam takiego smaka na oscypka, bryndzę i placki po węgiersku, że idzie zwariować... Co wsiadaliśmy do auta to tęsknie patrzyłam na południe... A Ktosiu jeszcze mnie podpuszczał... "pośpijcie sobie, obudzę Was w Krakowie". Żeby czymkolwiek się zająć upiekłam dwie blachy rogalików drożdzowych, mniamniuśne z kawą z mlekiem.
Ktosiu oczywiście z pracy przyjechał chory. Trochę się na niego wściekłam, ale zarządziłam osobne spanie i myślałam, że jakoś się nie zarazimy z Filipem... No ale Ktosiu leciał co chwila z pyszczakiem no i wzięło mnie totalnie. Okropny katar, ból gardła i kości... Ledwo żyję... Boję się o Filipa bo coś rano pokasływał... Tak więc może jutro lekarz... Na razie próbuję domowych specyfików pomieszanych z cukierkami tymiankowo-podbiałowymi, witaminą C i inhalacje olejkiem Olbas. A miałam nakazane przez 3 miesiące unikać nawet kataru :(
P.S. Oscypki znalazłam na allegro :) Ale to chyba by była lekka przesada, żeby mi jedzenie listonosz donosił ;)