Jak zwykle przy wyjeździe w góry musiało towarzyszyć spięcie. Księciunio wczoraj o 12:05 miał busa do Radomia a z Radomia pociąg o 13:05.
O której wyszedł z domu? o 10:00!!!! a na przystanek mamy dosłownie 5 min. Tak mu się do mamusi spieszyło jak do kochanki. Dla mnie nie dość że to głupie to i przykre, że wolał siedzieć na przystanku dwie godziny niż pobyć z nami. Oglądnąć coś w tv, czy napić się kawy. Wkurwiające jest to, że ja jestem rozliczana z każdych 5 minut spędzonych poza domem. Nawet jak idę do rodziców, to muszę się zdeklarować, że wrócę za godzinę a jak akurat fajnie się zagadam z matką albo coś robię z ojcem to potem jest obraza bo mu OBIECAŁAM.
Ale nie dociera do niego, on nie wie o co chodzi i ja znów się krzywię bez powodu.
Filip był w tym czasie na podwórku, ja płaciłam rachunki przez internet a on wziął torbę, pocałował mnie w policzek i wyszedł. Trzasnęłam za nim drzwiami i przelewy robilam z Jakubem na ręku, co nie było zbyt miłe bo co chwila coś mi klikał na klawiaturze.
Nigdy się nie zrozumiemy w wielu kwestiach i dlatego ten ślub to dla mnie.... no kurwa. Zmuszam się. Bo inaczej sobie relacje małżeńskie wyobrażam, rozmawiam z nim o tym, tłumaczę, ale jak grochem o ścianę... On jest jaki jest i tyle.
Dlatego nie w głowie mi organizacja, sukienka, a już najmniej mam ochotę potem robić cyrk w jakiejś restauracji. Nie cieszy mnie to. Dobrze, że Ksiądz trafił nam się cudowny, to nie chrzani jakiś farmazonów, nie gania nas po bzdurnych naukach i 10 spowiedziach przedślubnych z pieczątkami i podpisami spowiedników.
Jakoś przeżyje, nie?
I nie chodzi o to, że ja taka antyślubowa jestem.
Ja po prostu biorę to na bardzo poważnie i się boję, będę mu przysięgać aż do śmierci, a w pewnym czasie miarka się przeleje i będę miała dość jego odjebek, no i wtedy co? Przecież przysięgałam... i złamać przysięgę i odejść, czy żyć z zaciśniętymi zębami? Boję się...